Dawno dawno temu, kiedy mieszanina śniegu i błota równą warstwą pokrywała ziemię bieszczadzką, mąż mój pokazał mi okrutnie zniszczoną i okrutnie starą ikonę, którą ściągnął ze ściany zaprzyjaźnionej Wilczej Jamy* . A ponieważ zdarzają mi się czasem takie napady ambicji, powiedziałam: „Zrobię! Wolontaryjnie, w ramach ćwiczeń. Ale to nie będzie szybko”. No i nie było. W tym czasie pracowałam przy konserwacji dwóch ikonostasów i ogarniałam kwestie zdrowia, szczęścia, pomyślności i niezliczonych zajęć dodatkowych mojej czwórki dzieci. Ledwie wyczyściłam co się dało, podkleiłam odpadające fragmenty i uzupełniłam gruntem dziury, nadeszła wiosna i w Wilczej Jamie wybuchł pożar. Spalił się dach i cała masa cennych rzeczy, a rozgrzebana ikona leżała sobie bezpiecznie w mojej pracowni. Od tej pory, przestałam mieć wyrzuty sumienia z powodu powolności mojej pracy. Poczułam się wręcz jak bohater, ratujący dzieła sztuki z płomieni.
Zabrałam się za punktowanie i częściową rekonstrukcję dziesiątek mikroskopijnych postaci oraz napisów w języku, którego nie ogarniam. Wtedy przypomniałam sobie, że w sumie, to ja przecież nie mam cierpliwości do tak dokładnych i precyzyjnych prac…
– Kiełbińska – mówię sobie – twój dziadek (ten po którym mam afro i wadę serca) był zegarmistrzem. Masz w sobie ten gen, wystarczy go tylko aktywować… No i się udało. Po wielu miesiącach pracy udało mi się osiągnąć upragniony cel. Po wyschnięciu i zawerniksowaniu ikona wróci do Wilczej Jamy.
Zapraszam do oglądania zdjęć z kolejnych etapów mojej pracy.
*zaprzyjaźnione miejsce w Smolniku – mają najlepszą zupę grzybową na świecie!








