Znacie to uczucie, kiedy życie towarzyskie wymyka się Wam spod kontroli, spychając na plan dalszy wszelkie przyziemne obowiązki? Mnie zdarza się to nawet bez wychodzenia z domu. Dom mój mianowicie, otwarty na przyjaciół, wolontariuszy, znajomych znajomych, a i czasem całkiem nieznajomych zdaje się mieć jakieś magiczne właściwości: drewniane ściany rozciągają się, na podłodze pączkują materace, posłania i legowiska. Zmywarka nie wyrabia na zakrętach, niezliczone istoty ludzkie i zwierzęce mieszają się w chaotycznym tańcu, a pieśń (niekoniecznie przyzwoita) niesie się echem po okolicznych wzgórzach.
Tak było i tym razem. Wczoraj wszyscy wyjechali i dom z zaledwie sześcioma osobami ludzkich i trzema zwierzęcymi wydaje się nagle miejscem cichym i spokojnym. Tak spokojnym, że aż mogę coś wreszcie napisać. A jest co! Chciałabym mianowicie pokazać Wam, jaką sesję zdjęciową zrobiłyśmy sobie z Agnieszką Jaremin- Mordes, z okazji naszej wspólnej, zbliżającej się coraz większymi krokami wystawy. Patrzcie!
Agnieszka skończyła Gdańską ASP. Tak samo jak ja, ale parę lat wcześniej. Potem skończyła jeszcze weterynarię. A ja całą podstawówkę marzyłam, by być weterynarką (dopóki się nie zorientowałam, że nie ogarniam chemii, oraz że jestem psychicznie niezdolna do przeprowadzenia eutanazji). A potem, podobnie jak została wiejską – bieszczadzką babą w gumofilcach. I tu się poznałyśmy. Połączyło nas rusztowanie. To znaczy praca przy konserwacji ikonostasów w Rabem i Michniowcu. A praca w warunkach ekstremalnych (mróz, stres i odpadające złoto) bardzo zbliża.
Aga tworzy tak piękne obrazy i tkaniny, że nawet jeśli ja wszystko spieprzę, to wystawa i tak będzie warta obejrzenia.
Już w grudniu w Bieszczadzkim Centrum Dziedzictwa Kulturowego FANTO w Ustrzykach Dolnych.
PS. Pies mój, konie, ciągnik i przyczepa mojego małżonka (więc poniekąd też moje :)). Fot: Anna Olejniczak







