Jak dzięki mnie nie spłonęła zabytkowa ikona
Dawno dawno temu, kiedy mieszanina śniegu i błota równą warstwą pokrywała ziemię bieszczadzką, mąż mój pokazał mi okrutnie zniszczoną i okrutnie starą ikonę, którą ściągnął ze ściany zaprzyjaźnionej Wilczej Jamy* . A ponieważ zdarzają mi się czasem takie napady ambicji, powiedziałam: „Zrobię! Wolontaryjnie, w ramach ćwiczeń. Ale to nie będzie szybko”. No i nie było. W tym czasie pracowałam przy konserwacji dwóch ikonostasów i ogarniałam kwestie zdrowia, szczęścia, pomyślności i niezliczonych zajęć dodatkowych mojej czwórki dzieci. Ledwie wyczyściłam co się dało, podkleiłam odpadające fragmenty i uzupełniłam gruntem dziury, nadeszła wiosna i w Wilczej Jamie wybuchł pożar. Spalił się dach i cała masa cennych rzeczy, a rozgrzebana ikona leżała sobie bezpiecznie w mojej pracowni. Od tej pory, przestałam mieć wyrzuty sumienia z powodu powolności mojej pracy. Poczułam się wręcz jak bohater, ratujący dzieła sztuki z płomieni.


